Była nauczycielką z pasją, aż pewnego dnia poczuła, że nie ma już z czego dawać. Wypalenie przyszło po cichu, ale zostało z hukiem. W szczerej rozmowie Marta Młyńska, autorka książki „Wypalona” opowiada o swoim kryzysie, który zamienił się w siłę, o kobietach, które toną w obowiązkach, i o tym, jak odzyskać siebie – zanim będzie za późno.
Co było Twoim osobistym punktem zwrotnym – momentem, który sprawił, że postanowiłaś napisać książkę o wypaleniu?
Kilkanaście lat temu odeszłam ze szkoły, gdyż moje zasoby się wyczerpały. Jako nauczycielka języka niemieckiego przestałam się już zupełnie spełniać w tej pracy. Nie przynosiła mi jak kiedyś radości, nie dawała mi poczucia sensu, spełnienia i satysfakcji. Nie napawała radością i wdzięcznością. Przestała karmić, a zaczęła generować ból i poczucie beznadziei. Wiele lat byłam punktem usługowym wysokofunkcjonującym. Takim emocjonalnym punktem usługowym. Nie traktowałam siebie na równi z innymi, choć już czułam, że dałam z siebie, co mogłam. Byłam przerażona wizją odejścia ze szkoły i… pozostawienia swojej klasy, w której miałam wychowawstwo i którą uwielbiałam. Długo nie słuchałam podszeptów, które mi mówiły, że można inaczej. Dopiero gdy te podszepty zamieniły się w potężny, jakże znamienny krzyk – a tak naprawdę ryk rozpaczy – uświadomiłam sobie, że tak dalej nie mogę. Że ta ścieżka prowadzi mnie do samozatracenia. Musiałam odejść ze szkoły, aby przestać zionąć tym swoim nieszczęściem, niespełnieniem, bezsilnością, gniewem, rozpaczą, cynizmem i sarkazmem. Musiałam odejść, aby ratować siebie i innych. Bo nauczycielka w potężnym kryzysie psychicznym, która ma opiekować się i dmuchać w skrzydła dzieciaków, po prostu tego nie dźwignie. To jest dla niej za ciężkie. I ten moment – jednego z najpotężniejszych kryzysów w moim życiu – okazał się, oczywiście po długim czasie, moją najpotężniejszą siłą. Bo w kryzysie kluczowe jest to, aby go najpierw zauważyć, uhonorować, uznać, a potem się nim zaopiekować. Bez tego możemy łatwo runąć w otchłań bezsilności i długo z niej nie wyjść.
Po odejściu ze szkoły, wejściu na ścieżkę terapii, przewartościowaniu swojego życia, zaczęłam zgłębiać tematy psychologiczne – w tym kryzysu, depresji i wypalenia zawodowego – tematy tak bardzo mi bliskie. A mając doświadczenie wypalenia, wychodzenia z niego, czyli będąc samorzeczniczką, stwierdziłam, że mogę dać siłę, narzędzia i inspiracje innym osobom, które się z nim zmagają. Zaczęłam szkolić i edukować w tym zakresie, wspierać innych.
Książka, do napisania której zaprosiła mnie Anna Sójka-Leszczyńska, Dyrektorka Wydawnicza Wydawnictwa Publicat, stała się naturalną przestrzenią do opisania tego wszystkiego, czego doświadczyłam ja, moje cudowne koleżanki, przyjaciółki, podopieczne, osoby, którym towarzyszę w rozwoju. Jestem za to bardzo wdzięczna, bo wiem, jaką moc ma ta historia, jak potężnie może oddziaływać i że jest zaproszeniem do krainy większej świadomości, zdrowienia i budowania życia na własnych zasadach – gdzie jest miejsce na więcej radości i spełnienia. Mam nadzieję, że „Wypalona” z ilustracjami zjawiskowej Asi Gwis będzie pięknym narzędziem pomocowym dla rzeszy kobiet i pomoże im w drodze do siebie – w drodze wychodzenia ze szponów zatracenia się w pracy, perfekcjonizmu i chorych uwikłań.
Dla kogo jest ta książka?
„Wypalona. Jak poradzic sobie z wypaleniem zawodowy i całkiem nie zgasnąć” to książka dla każdej z nas, dla każdej kobiety, która czuje, że zatraciła się w rozdawaniu innym, że tonie w potoku spraw i zajętości. Którą za bardzo pochłania, a nawet wchłania życie zawodowe. Kobiety, której wydaje się, że zawsze trzeba „dowozić” na 100% z uśmiechem na ustach i udawać, że wszystko jest wspaniale. Która pada ze zmęczenia i wyczerpania, a na samą myśl o pracy ma odruch wymiotny.
Książka „Wypalona. Kradzież sobie. O wypaleniu zawodowym i o tym, jak całkiem nie zgasnąć” jest dla każdej z nas.
Dla każdej kobiety, która poszukuje siebie. Dla każdej, która zatraca się w departamencie perfekcjonizmu, braku asertywności, niestawiania granic. Dla tej, która rozdaje sobie resztki, żyje w poczekalni życia. Tkwi w chorych, przemocowych relacjach zawodowych (i nie tylko). Tkwi w jakimś chorym środowisku pracy. Uprawia – zamiast samożyczliwości – samozamordyzm. Nie czerpie już z pracy zawodowej radości, satysfakcji, poczucia sensu.
Czuje, że gaśnie. Czuje, że niknie.
Dlaczego Twoim zdaniem wypalenie tak często dotyka właśnie kobiety – i to te, które „wszystko ogarniają”?
Zostałyśmy wychowane i socjalizowane do uległości, bycia cichą i skromną, zawsze dbającą o innych i stawiającą siebie na ostatnim miejscu. Badania mówią, że wypalenie zawodowe tak mocno dotyka właśnie kobiet – szczególnie tych, które „wszystko ogarniają” – bo przez lata byłyśmy socjalizowane do uległości. Do bycia grzecznymi. Skromnymi. Cichymi. „Pokorne ciele dwie matki ssie”, „dziewczynki nie płaczą”, „złość piękności szkodzi”. Ten przekaz wżera się w nasze ciała i świadomość. I – jak cudownie pokazuje Fundacja Kosmos dla Dziewczynek – te chore, stereotypowe wzorce wciąż mają się świetnie i są nam przekazywane od najmłodszych lat, często nieświadomie, ale skutecznie.
Uczono nas, że dbanie o siebie to egoizm. Że nie wypada myśleć o sobie, że „wszyscy inni są ważniejsi”. Że dziewczynka powinna siedzieć prosto, uśmiechać się i… nie przeszkadzać. I idziemy z tym bagażem przez życie. Grzeczne. Skromne. Pomocne. Ultra-konformistyczne. Nie stawiamy granic. Nie mówimy: „nie dam rady”. Nie pytamy siebie: „czego ja właściwie chcę?”. Zamiast czułości idziemy w stronę samozaniedbania.
Do tego dochodzi kulturowy archetyp Matki Polki – tej, która wszystko ogarnie, upierze, ugotuje, utuli, zaopiekuje się, będzie trwać i nie narzekać. Takiej, która czuje się winna, gdy siada na chwilę i nie robi „nic produktywnego”. Natalia de Barbaro pisała o tym przejmująco w „Czułej Przewodniczce”. Ten obraz nadal dominuje – w reklamach, bajkach, opowieściach o „silnych kobietach”. Tylko że ta siła to często po prostu brak prawa do odpoczynku. A do tego dochodzi nasze głębokie emocjonalne zaangażowanie – w relacje, w ludzi, w pracę.
Chcemy dawać z siebie sto dziesięć procent, bo inaczej mamy poczucie winy. Wyciskamy z siebie ostatnie soki jak z cytryny. Podczas gdy chłopcy – choć to się na szczęście powoli zmienia – byli socjalizowani do czegoś zupełnie innego. Dostawali więcej przyzwolenia na złość, na frustrację, na wyrażanie sprzeciwu. Byli uczeni asertywności. Mieli prawo być zbuntowani i „niegrzeczni”. A my? My miałyśmy być miłe, usłużne i ugodowe.
W książce nie tylko opisujesz problem, ale też pokazujesz drogę do wyjścia z niego. Co Tobie najbardziej pomogło wrócić do równowagi?
Bez moich bliskich – rodziny, przyjaciółek, przyjaciół – których traktuję jak rodzinę, bez wsparcia moich cudownych ludzi… nie dałabym rady. Bez psychoterapii i ruchu, który wspierał i nadal wspiera budowanie mojej odporności psychicznej – też nie. Ten kryzys był zbyt wymagający, zbyt obciążający, zbyt trudny, by przejść przez niego w pojedynkę.
Dlatego jestem ultrafanką budowania swojej „wioski wsparcia”, jak mówi cudowna Agnieszka Jankowiak-Maik, znana w sieci jako Babka od Histy, i jak często podkreśla wspaniały Przemek Staroń – swojego stada, czyli sieci sojuszniczek i sojuszników, którzy trzymają Cię, kiedy Ty już nie masz siły siebie trzymać.
No i codzienność. Małe rzeczy, które stały się rytuałami – dbanie o dobry jakościowo i ilościowo sen, dietę, stawianie granic, mówienie „nie”, gdy czuję „nie”, dawanie sobie prawa do odpoczynku, ogarnięcie swoich trudnych emocji i bycie dla siebie dobrą. To wszystko, ten piękny koktajl, nieustannie mnie wspiera. Robię go sobie codziennie i bardzo polecam stworzyć sobie taką swoją miksturę – coś jak sok z gumijagód czy Magiczny Napój z Asteriksa i Obeliksa.
Czy pracując nad książką, odkryłaś coś nowego o sobie – coś, czego wcześniej nie dostrzegałaś?
Ale cudowne pytanie, dziękuję za nie. Odkrywam coś nieustannie. Ciągle doznaję pięknych aktów wzruszeń i wdzięczności oraz tego, jak ważne jest budowanie swojego stada. Choćby w kontekście pisania książki- bez cudownej ilustratorki Asi Gwis, koordynatorki całego projektu- Alicji Krawczak-Straszyńskiej, redaktorek- Joanny Szymkowiak, Basi Szymczak, Elżbiety Baranowskiej odpowiedzialnej za skład i całego teamu z Wydawnictwa Publicat nigdy nie napisały tej książki.
Jestem za to bardzo wdzięczna i jednocześnie mnie to onieśmiela i czasem peszy. Ciągle widzę, że mój krytyk wewnętrzny ma się całkiem dobrze, ale na szczęście potrafię z nim rozmawiać i nie dopuszczać go do głosu, nie oddawać mu kontroli nad swoim życiem. Książka pokazała mi, że potrafię opowiadać historię i odważać się – jest wielkim aktem samożyczliwości i zawierzenia sobie. Mogłam siedzieć w poczekalni życia i wierzyć w to, co podszeptuje mi krytyk, czyli że „jeszcze jest za wcześnie na książkę”, „nikt jej nie przeczyta”, „ludzie to już wiedzą”, ale nie poszłam za tym – odważyłam się i poszłam za tym wyzwaniem.

„Wypalona” to książka, która rezonuje z wieloma kobietami. Jakie reakcje czytelniczek najbardziej Cię poruszyły?
Wszystkie są niesamowite i każda mnie porusza na swój sposób. Każda jest indywidualna, opowiada jakąś historię, ma w sobie wielką dawkę emocji i prawdy. Nieustannie mnie to wzrusza i sprawia, że widzę, że moja praca ma sens – wspiera, wznosi, inspiruje kobiety do walczenia o siebie i życia, o jakim marzą. Dziewczyny piszą, że widzą w tej książce siebie, że to je skonfrontowało z prawdą o nich, że odnajdują w „Wypalonej” swoją historię, że widzą, że można żyć inaczej, że warto spróbować. Że wszystko z nimi w porządku – jak powtarza moja psycholożka i moja cudowna przyjaciółka Gosia Gilmajster.
Jest jednak opinia, która bardzo mnie zatrzymała i uzmysłowiła kolejny raz, jak potrzebna jest „Wypalona”. Cudowna koleżanka powiedziała mi, że bardzo się obawiała po nią sięgnąć, że domyślała się, iż to będzie konfrontująca lektura, a nie poradnik z serii „o tym, jak stać się lepszą wersją siebie w dwa dni”. I ta koleżanka, po przeczytaniu „Wypalonej”, powiedziała mi, że jej „obawy” się spełniły – i że to jest coś najlepszego na świecie, bo „zmusza” ją do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. Czy można usłyszeć coś piękniejszego i bardziej poruszającego?
Piszesz w duchu uważności, regeneracji i odpuszczania. Czy czujesz, że wciąż żyjemy w kulturze „muszę”, czy coś się jednak zmienia?
Coraz więcej mówi się dziś o kulturze “musizmów” i “powinnizmów”, o tej chorej kulturze zapieprzu, w której funkcjonujemy jak chomiki w kołowrotku – kręcimy się, gonimy, jak w jakiejś manii, za czymś, czego nawet nie potrafimy nazwać. Za jakąś ułudą życia spokojnego, wiecznego, za atrapą szczęśliwości.
Tomasz Stawiszyński dużo o tym pisze w swojej „Ucieczce od bezradności”, a Han Byung-Chul w „Społeczeństwie zmęczenia i innych esejach” – o naszym funkcjonowaniu w trybie kompulsywno-obsesyjnej chęci wiecznego ogarniania, doskonalenia się, dążenia do przekroczenia bram krain doskonałości.
Na szczęście pojawia się coraz więcej wartościowej psychoedukacji, która pokazuje, jak te działają kulturowe wzorce, co nam robią, do jakich kajdan nas wpychają. I dzięki temu mamy szansę się obudzić i pozwalać sobie na zaprzestanie, zaniechanie wiecznego działania, robienia i kreowania. Mamy szansę nie zatopić się w tym i nie utonąć pod pręgierzem, że tylko wtedy, gdy jestem nieustannie zajęta jestem coś warta i zasługują na swoje miejsce w świecie. Mamy szansę wybrać siebie i dojrzałe życie – jak w swojej „Szkole bohaterek i bohaterów” podkreśla Przemek Staroń i co genialnie w swoich dziełach przedstawia artystka Marta Frej.
Co chciałabyś, żeby kobieta – zmęczona, przytłoczona, ale wciąż „działająca” – wyniosła z Twojej książki po przeczytaniu ostatniej strony?
Nie wiem, czy oglądałaś miniserial “Za blisko”, który traktuje o niełatwej, ale jakże uzdrawiającej relacji psychiatrki sądowej z oskarżonej o popełnienie zbrodni kobiety, która utrzymuje, że nic nie pamięta. Pokazuje, jak coś, co miało być “tylko” relacją stricte zawodową, dzięki której miała odzyskać pamięć i tym samym wyjawić prawdę o tragicznym wypadku, staje się początkiem nowego rozdziału w życiu obu kobiet. Jakim jest pięknym mostem, który przeprowadza obie kobiety do świata, który pomaga im stanąć twarzą w twarz ze swoimi demonami, ze swoim bólem i cierpieniem. Nic już nie będzie takie jak było wcześniej. “Przypadkowe” spotkanie Emmy i Connie jest dla nich obu uzdrawiające, przebudzające, dające nadzieję i wiarę w drugiego człowieka. Carl Gustav Jung mawiał że: “Spotkanie dwóch osobowości przypomina kontakt dwóch substancji chemicznych: jeżeli nastąpi jakakolwiek reakcja, obie ulegają zmianie”. Taka sytuacja miała miejsce w tym mocnym brytyjskim miniserialu. Marzę o tym, aby to samo zadziało się po naszym spotkaniu na łamach tej książki.
I tak jak piszę w “Wypalonej” marzę Kochana czytelniczko: “abyś zatęskniła za sobą samą. Rozmarzoną, radosną, pełną chęci życia, chcącą czerpać z niego garściami. Sięgającą po to, czego potrzebujesz i co nadaje Twojemu życiu sens. Oby to nasze spotkanie dało Ci moc stania przy sobie i zapamiętania na zawsze, że siebie masz tylko jedna. Drugiej takiej nie ma! Szkoda byłoby to zaprzepaścić. Ściskam cię bardzo i jestem z nas obu bardzo dumna”.
Bądź dla siebie dobra Kochana, siebie masz tylko jedną!
materiał prasowy
